wtorek, 22 kwietnia 2014

Poświątecznie...

Lubię święta, naprawdę je lubię. Nic na to nie poradzę. Lubię i już!

Lubię przedświąteczne wędrówki po sklepach w poszukiwaniu inspiracji i ozdób.
Lubię ustalanie grafiku świątecznych spotkań - Kto? Kiedy? U kogo?
Lubię przedświąteczne porządki.
Lubię sporządzać świąteczne menu i listę zakupów (samych zakupów już nie darzę taką sympatią).
Lubię kuchenny harmider.
Lubię (zazwyczaj nocne) wyjazdy do Mamy po baranka z masła.
Lubię nabożeństwa Triduum Paschalnego.
Lubię procesję rezurekcyjną.
Lubię przypinać, przywieszać, przestawiać i dekorować - oj lubię, lubię :-)
Lubię świąteczne spotkania i spacery.
Lubię jak jest Rodzina.

Lubię ten spokój i to uczucie, że wszystko jest tak jak należy. A jest "jak należy" (w moim mniemaniu oczywiście) po spełnieniu powyższych "lubisiów".
I tak oto, w tym roku, życie mocno zweryfikowało moje coroczne działania świąteczne.
W środę wylądowaliśmy w gabinecie lekarskim z Paulą i diagnozą ospy. Oj nie napiszę, że przyjęłam tę wiadomość lekko. Akurat na święta!!! Nie napiszę jednak, że wkurzyłam się jakoś tak bardzo. Dzielnie przetłumaczyłam sobie, że takie jest życie - my swoje, ono swoje. Trudno, święta, świętami, ale zdrowie Córci najważniejsze. Jakoś się zorganizujemy. I kiedy już się przeorganizowaliśmy na okoliczność choroby Pauli, przyszła wiadomość, że na święta przyleci moja Siostra (która mieszka w Anglii) z Siostrzeńcem. Oj, to, że Oni tu będę - na wyciągnięcie ręki, a my uwięzieni w domu (żeby Paula nie zaraziła kuzynostwa) i nie zobaczymy się (a rzadko jest ku temu okazja), już nie było dla mnie łatwe "do przełknięcia". Normalnie pech za pechem. Trochę czasu upłynęło na "biadoleniu", a potem ostro wzięłam się w garść i mimo wszystko postanowiłam zrobić wszystko, na co życie pozwoli, z listy moich "lubisiów". Nie poddałam się tak łatwo. Jak ono mi rzucało kłody pod nogi, to ja sobie z nich most wybudowałam. O tak właśnie zrobiłam.

Były porządki, były zakupy, było gotowanie, była święconka, było czuwanie przy grobie Jezusa, była spowiedź, było dekorowanie, BYŁA RODZINA.
Nawet udało mi się po śniadaniu w pierwszy dzień świąt spotkać z Siostrami i Rodzicami  i wspólnie pójść do kościoła. W tym czasie Paulą zajmowała się Teściowa u której (po zmianach) spędziliśmy całą niedzielę.
W związku z tym, że drugi dzień świąt moje Siostry spędzały u swoich teściów, my zaprosiliśmy wszystkich pozostałych do nas :-) Było gwarno, radośnie, świątecznie.

 Moje kartki :-)

Rzeżuchę posadziłyśmy, ale zbyt wcześnie i na święta już jej nie było :-) 

Jajka miały być decoupagowe, ale w koronkach bardziej mi się spodobały.
 
W gotowych wieńcach zawsze coś mi nie pasowało 
(czasami to była tylko cena), więc zrobiłam sobie swój sama.
 

Ten wianuszek zakupiłam rok temu na szkolnym kiermaszu.
Zrobiła go moja baaaaaaaardzo zdolna koleżanka :-)
 
Zając zrobiony przeze mnie na zeszłorocznych warsztatach wielkanocnych w Klubie Mam.


Przyznaję się bez bicia - zapomniałam włożyć do koszyczka chlebek do święcenia.

 Marchewka dla zajączka, niech wie, że są u nas w domu grzeczne dzieci :-)

Zajączek w podziękowaniu za marchewkę zostawił
"piękną, uroczą i słodką" (wg obdarowanej :-) ) Angelinę.
Za wielką, dziecięcą radość dziękujemy Króliczej Chacie.


 W oczekiwaniu na gości :-)

Piękna, wielkanocna babka to dzieło mojej Teściowej :-)


Dziś już wiem, że pomimo braku kilku "lubisiów" BYŁO JAK NALEŻY :-)

PS Za zdjęcia dziękuję Mężowi :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz